Maria Skłodowska-Curie – to nazwisko znają wszyscy. Jest jedną z globalnych sław polskich, obok Kopernika, Chopina czy Wałęsy. W Chinach też, jest absolutną ikoną, wzorcem sukcesu kobiety-naukowca.
Opera pokazuje inną Marię. Uczoną – tak, pochłoniętą pracą pasjonatkę – tak, ale też Marię – człowieka, taką jakiej nie znamy: matkę, żonę, przyjaciółkę, kochankę. Kobietę silną i zdeterminowaną, a jednocześnie słabą, wrażliwą, czułą i kochającą. Stawianą na piedestale i napiętnowaną.
Spektakl mistrzowsko wyreżyserował Marek Weiss. Zaskoczeniem jest już pierwsza scena, kiedy Maria otrzymuje list od członka Królewskiej Szwedzkiej Akademii Nauk, który informuje ją (głos z offu) o przyznaniu Nagrody Nobla i sugeruje, aby tej nagrody nie przyjęła. A potem rozpacz i wściekłość bohaterki i odsuwająca się pod uderzeniami jej pięści ściana, a za nią, w tle … orkiestra – sen to czy jawa? – niczym uczestnik dramatu. Piękna w swojej prostocie, niezwykle wymowna inscenizacja, z chórem o szarych twarzach i przepięknie tańczącym białym motylem, najpierw monumentalnym, w pełnej krasie, a potem niknącym. I Maria. W jej postać fenomenalnie, nad wyraz przekonująco wcieliła się Anna Mikołajczyk. Jej wybitna kreacja nie dziwi, bo – jak sama twierdzi – jest bez reszty urzeczona postacią Marii Skłodowskiej-Curie.